piątek, 12 września 2014

Prolog.



Stojąc przed bramą cmentarza na chłodnym wietrze, Avery wciąż nie wiedziała, czy po raz kolejny dzisiejszego dnia chce wejść między długie rzędy nagrobków. Długie blond włosy, były plątane, rozwiewane i szarpane przez wiatr, opadały na twarz i szczupłe ramiona dziewczyny, zupełnie jakby żyły własnym życiem.
Kobieta stojąca przy stoisku, spoglądała na nią ze współczuciem, znad swoich zniczy i wiązanek kwiatów. Przez kilkadziesiąt lat pracy przy cmentarzu, nigdy nie widziała nikogo kto tak często odwiedzałby to ponure miejsce. Nikt nigdy nie bywał tu tyle razy dziennie co ona. Nigdy nikt, nie stał tyle przed bramą, zastanawiając się, czy wejść, czy uciec. 
Avery nie zastanawiała się dłużej. Powolnym, niepewnym krokiem przekroczyła wielką, masywną bramę cmentarza i ruszyła do alejki, którą w ostatnich dniach odwiedzała cały czas.
Cmentarz ją dobijał. Świadomość, że niemalże codziennie rozgrywa się tutaj czyjaś osobista tragedia, wprawiła ją w jeszcze podlejszy nastrój. Nie przypuszczała, że w ogóle istnieje taka możliwość, a jednak, wstrętny los, znowu ją zaskoczył i to w negatywny sposób. Pociągnęła nosem i z trudem przełknęła zbierający się w piersi szloch. Tłumiła go w sobie wszystkimi siłami, ale wiedziała, że kiedy tylko dojdzie, tam gdzie właśnie niosły ją nogi, nie będzie w stanie opanować łez, już teraz zbierających się w oczach.
Stanęła na środku betonowego chodnika. Z daleka widziała ciemny, murowany pomnik, z niemal delikatnymi, białymi literami. Imię i nazwisko, data urodzenia i śmierci. Tyle po nim zostało. Otarła policzki wierzchem dłoni, zacisnęła zęby i manewrując między innymi nagrobkami, przeszła do tego przeklętego miejsca, przy którym spędziła ostatnie dni. Stojąc przy mogile Masona, już nie była w stanie się opanować: padła na kolana i zawyła głośno, jak zranione zwierzę, po ciężkiej walce, które wydaje ostatnie tchnienia, kona.
- Dlaczego... Przecież obiecałeś... – krzyczała, tupała, szarpała swoje blond włosy, wbijała paznokcie w skórę, tak mocno, że z ran wypływała krew, zaciskała zęby na wargach, które pękały z trzaskiem, a wszystko z powodu wszechogarniającej rozpaczy, w której tonęła już od kilku dni.
Przez łzy niemal nie dostrzegała wyrytego napisu, ale nie musiała, bo znała go na pamięć.

Mason Williams 18.11.1990 – 18.10.2017

W bezsenne noce, zastanawiała się, dlaczego Bóg ją tak ukarał. Czy przestał ją kochać? Czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby odebranie życia jej? Była beznadziejna, podczas gdy Mason, to najcudowniejsza osoba jaką znała i nie zasługiwał na taki koniec. Koniec w cierpieniach, na które niczym nie zasłużył.
Kiedy trochę się uspokoiła, zerknęła chłodnym okiem na piękny pomnik, ufundowany przez ludzi, którzy uważali się za dalszą rodzinę, ale w rzeczywistości byli praktycznie obcy. Nie dołożyła się, nie miała z czego, ale przynajmniej starała się dbać o to, by zawsze był czysty. W przeciwieństwie do większości nagrobków w okolicy, przy nim zawsze palił się przynajmniej jeden znicz, z wazonu zawsze wystawały pąki kwiatów. To było coś, co w pewnym sensie napawało ją dumą, bo grób mimo tego, że był przecież tylko grobem, miejscem spoczynku zmarłego, wyglądał tak, jakby Mason chciał, żeby wyglądał. Pamiętała jak kiedyś o tym rozmawiali. Skoro nie mogła mu się przysłużyć inaczej, przynajmniej po jego śmierci na coś się przyda.
Westchnęła głośno, przeczesała palcami skołtunione włosy i odmówiła krótką, ale pełną wiary modlitwę. Nie wyglądała jak młoda dziewczyna, z problemami, mimo iż w jej oczach czaiły się łzy. Wyglądała na urodziwą choć trochę rozbitą nastolatkę, która zaraz uśmiechnie się radośnie, krzyknie 'raz się żyje' i gdzieś ucieknie.
Miała nadzieje, że nikt nie widzi tego, co dzieje się w jej sercu.
Odwróciła się lekko na pięcie i jakby z wyrzutem, szepnęła do pomnika:
-Przecież obiecałeś, że zawsze będziesz się mną opiekował.